Wśród głównych bohaterów „Królestwa niebieskiego” Ridleya Scotta nie ma właściwie postaci całkowicie fikcyjnych. Większość z nich to kreacje przerysowane, uproszczone, niekiedy aż nazbyt jednowymiarowe czy wręcz nieprawdopodobne, niemal każda jednak ma swój pierwowzór historyczny. Baldwin IV, król Jerozolimy, rzeczywiście cierpiał na trąd, co nie spowalniało go w energicznych dążeniach do zapewnienia pokojowej koegzystencji z muzułmanami. Gwidon z Lusignan, choć nie był tak chorobliwie ambitny, wyrachowany i okrutny, jak to pokazano w filmie („»król Gwidek«, niekompetentny, lecz w gruncie rzeczy dzielny człowiek” – pisała o nim Marion Melville), faktycznie rywalizował z Baldwinem i łatwo ulegał podszeptom zwolenników wojny z Saracenami. Renalda z Châtillon zaś, który nie bez powodu doczekał się przydomka „rabuś karawan”, XIV-wieczny muzułmański historyk Al-Safadi nazywał wprost „najbardziej niegodziwym i zdradliwym spośród wszystkich Franków”, jego filmowe wcielenie więc nie jest tak karykaturalne, jak mogłoby się wydawać. Nawet w postaci szlachetnego Tyberiasza, mimo imienia zrodzonego w wyobraźni scenarzysty, znajdujemy swobodne, lecz oczywiste nawiązania do życia i czynów Rajmunda III, hrabiego Trypolisu, jednego z najznaczniejszych panów w Outremer, jak nazywano wówczas ziemie zdobyte przez krzyżowców.