Artur Bartkiewicz: Historia upomina się o prezydenta Dudę

Przed prezydentem Andrzejem Dudą być może najważniejsza decyzja w jego politycznej karierze. Kto wie, czy nie jest to już ostatnia szansa, by zatrzymać szaleństwo wojny polsko-polskiej.

Aktualizacja: 21.07.2017 10:57 Publikacja: 21.07.2017 10:12

Artur Bartkiewicz: Historia upomina się o prezydenta Dudę

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Oceny uchwalonego przez Sejm pakietu ustaw reformujących polskie sądownictwo są krańcowo różne. Obóz władzy widzi w nim sanację środowiska, które przedstawione jest jako siedlisko wszelkich możliwych patologii. Minister Zbigniew Ziobro ma – dzięki otrzymanym narzędziom – niczym Herakles oczyścić stajnię Augiasza polskiego wymiaru sprawiedliwości, a w sądach siły zła mają zostać zastąpione przez prawych i sprawiedliwych rycerzy Temidy.

Opozycja w działaniach PiS widzi z kolei aneksję przez władzę terytorium, które powinno być od rządzących oddzielone potężnym murem. W oczach przedstawicieli opozycji Ziobro et consortes wymienią jedynie pionki na sądowej szachownicy, tak, aby na sali sądowej zawsze móc dawać mata każdemu przeciwnikowi. A wizja to tym bardziej złowieszcza, że Sąd Najwyższy, który Ziobro ma umeblować po swojemu, czuwa w Polsce nad prawidłowością przebiegu wyborów.

Niezależnie od tego, kto ma w tym sporze rację, sposób przeprowadzania całej reformy może być katastrofalny w skutkach. Polaryzacja społeczeństwa staje się tak duża, że wkrótce zacznie zagrażać porządkowi publicznemu w Rzeczpospolitej. Opozycja już zaczyna przebąkiwać o Majdanie (vide Paweł Rabiej w czwartkowym programie #RZECZoPOLITYCE), Lech Wałęsa w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną” mówi o walce o demokrację metodami niedemokratycznymi. PiS przetaczający się przez parlament jak walec i śmiejący się opozycji w twarz, wzbudza w swoich przeciwnikach poczucie frustracji połączone z poczuciem bezradności. A to może być śmiertelnie groźna mieszanka, gdy parlamentarny spór na dobre przeniesie się na ulice. On już tam zresztą coraz częściej się toczy – o czym świadczą ludzie wychodzący codziennie na ulice miast z okrzykiem „wolne sądy” na ustach.

Ta gwałtowna radykalizacja sporu jest znacznie groźniejsza niż wszystko to, co budzi takie wątpliwości w przyjętych przez Sejm ustawach. Zbliżamy się do granicy za którą jakakolwiek dyskusja między pękniętym na pół narodem przestanie być możliwa. A przecież czego by Sejm nie uchwalił – dalej będziemy żyć w jednej Polsce. Suweren wybrał PiS, ale przecież przed Pałacem Prezydenckim i pod Sejmem również protestuje suweren. Władza, która mówi „ani kroku wstecz” buduje zasieki między „swoją” częścią społeczeństwa, a całą resztą. I może zaklinać rzeczywistość określając tę resztę mianem SB-ków, oderwanych od koryta czy co tam jeszcze w rytualnych formułkach polityków PiS się pojawia. Ale tej wojny nie da się wygrać, bo przeciwnicy obozu władzy też są u siebie i nie mają gdzie się wycofać. Można tylko eskalować konflikt – co zresztą właśnie się dzieje – doprowadzając kraj do katastrofy. Czy historia nie nauczyła nas bardzo boleśnie, że gdy Polacy skaczą sobie do gardeł, Polska wcale nie wychodzi z tego zwycięsko?

Prezydent Andrzej Duda ma – z racji sprawowanego urzędu i silnego mandatu społecznego (wciąż prowadzi w rankingach zaufania do polityków) – niepowtarzalną szansę, by krzyknąć „Dość!”. Aby to zrobić musi jednak wzbić się ponad logikę partyjnego sporu, ba – musi rzucić na szalę swoją drugą kadencję. Ale od głowy państwa należy wymagać, by w pierwszej kolejności kierowała się interesem Rzeczypospolitej – a dopiero potem patrzyła na swój prywatny interes.

Potrzeba przynajmniej jednego weta, którego w pierwszej kolejności domaga się ustawa o Sądzie Najwyższym, przyjęta w okolicznościach, które czynią z parlamentu instytucję zupełnie do niczego niepotrzebną. Po co bowiem 460 posłów, skoro zdanie tych, którzy nie należą do PiS nie tylko nie ma znaczenia, ale nawet nie może być wyrażone? Wetu mogłaby towarzyszyć inicjatywa ustawodawcza – prezydencki projekt ustawy o SN. I ostrzeżenie, że kolejna próba przepchnięcia takiej ustawy w trzy dni skończy się kolejnym wetem. Obie strony trzeba zmusić do dialogu, bo dialog jest istotą demokracji. Nawet jeśli ostatecznie nikt nikogo do niczego nie przekona (a tak zapewne będzie), to przynajmniej zaczniemy rozmawiać. W obecnej rzeczywistości nie „tylko rozmawiać”, ale „aż rozmawiać”. Bo na razie coraz bardziej się tego oduczamy.

W konstytucji kwietniowej zapisano, że prezydent odpowiada tylko przed Bogiem i historią. Dziś historia upomina się o prezydenta.    

Oceny uchwalonego przez Sejm pakietu ustaw reformujących polskie sądownictwo są krańcowo różne. Obóz władzy widzi w nim sanację środowiska, które przedstawione jest jako siedlisko wszelkich możliwych patologii. Minister Zbigniew Ziobro ma – dzięki otrzymanym narzędziom – niczym Herakles oczyścić stajnię Augiasza polskiego wymiaru sprawiedliwości, a w sądach siły zła mają zostać zastąpione przez prawych i sprawiedliwych rycerzy Temidy.

Opozycja w działaniach PiS widzi z kolei aneksję przez władzę terytorium, które powinno być od rządzących oddzielone potężnym murem. W oczach przedstawicieli opozycji Ziobro et consortes wymienią jedynie pionki na sądowej szachownicy, tak, aby na sali sądowej zawsze móc dawać mata każdemu przeciwnikowi. A wizja to tym bardziej złowieszcza, że Sąd Najwyższy, który Ziobro ma umeblować po swojemu, czuwa w Polsce nad prawidłowością przebiegu wyborów.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Komentarze
Sprawa ks. Michała O. Zła nie wolno usprawiedliwiać dobrem
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Rafał Trzaskowski nie zjadł świerszcza, czyli kto zyskał na warszawskiej debacie
Komentarze
Polski generał zginął pod Bachmutem? Jak teorie spiskowe mogą służyć Rosji
Komentarze
Bogusław Chrabota: Polacy nie chcą NATO w Ukrainie. Od lat jesteśmy trenowani, by się tego bać
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Ziobro, Woś, Pegasus i miliony z Funduszu Sprawiedliwości. O co toczy się gra?